Praca w świetlicy. Koszmar na jawie.

Przez pół roku pracowałam w świetlicy szkolnej. Świetlice były podzielone na trzy klasy  pierwsze, drugie, trzecie i starsze. Mnie przypadły drugie klasy. 

Praca w świetlicy  zarys sytuacji.

   Pierwszego i drugiego dnia byłam przydzielona do pomocy dziewczynie, która pracowała tam dwa lata. Podobało mi się. Trzeciego dnia się zaczęło. Zostałam rzucona na głęboką wodę, a była to moja pierwsza praca w szkole. Nagle wleciała chmara rozkrzyczanych dzieci, ustawili się w kolejce, żebym mogła zapisać ich w dzienniku elektronicznym. Było ich ponad 30, a na jednego nauczyciela przypada 25 dzieci. Tego samego dnia przyszła dziewczyna do pomocy, ale był to jej ostatni dzień, więc po prostu przeglądała sobie torebki, które może kupić. Pracę zaczęłam 15.12, a miesiąc później przyszła kobieta, która pracowała w szkole przez 8 lat. Za moimi plecami postanowiły, że ona przejmie moją świetlicę, a ja będę chodziła tam, gdzie potrzebna jest pomoc. No ale nie tak się umawiałam z dyrektorką na rozmowie. Było tak przez dzień, a kiedy pani dyrektor się o tym dowiedziała, kategorycznie odmówiła zgodzenia się na takie rozwiązanie. Kierowniczka świetlicy mnie przeprosiła, a ta druga kobieta była nieźle wkurzona.

  Pracowałam 26 godzin w tygodniu, ale było coś takiego jak "czarnkowa godzina", czyli jedna dodatkowa, bezsensowna godzina, podczas której trzeba siedzieć w szkole i pełnić dyżur, w razie, gdyby przyszli rodzice. Rodzice oczywiście nie przychodzili, bo widzieli nas codziennie, gdy odbierali swoje dzieci i wtedy omawiałyśmy z nimi sprawy. W każdej sali były po 2 nauczycielki, ja byłam sama. Moja świetlica nie była dobrze wyposażona. Brakowało gier, stolików i krzeseł dostosowanych do rozmiarów dzieci. Ogólnie był miszmasz mebli, których widocznie w innych klasach nie chcieli.


Wyzwania w pracy w świetlicy

  • Przede wszystkim było głośno jak skurwysyn  na koncercie. Wyobraź sobie, że stoisz blisko ogromnych głośników i czujesz dudnienie basów w całym ciele. Tak to mniej więcej wyglądało. Dzieci nie potrafiły do siebie mówić — one krzyczały. Kiedy próbowałam mówić normalnym tonem, nie mogłam się przebić przez ten rwetes. Tabletki na gardło stały się moimi najlepszymi przyjaciółkami. Chwilę później dołączyły leki. Próbowałam naprawdę wielu metod, ale w końcu wiosną znalazłam odpowiedni sposób. Przy 7 minusach za zachowanie i hałas zapisanych przeze mnie na tablicy, nie wychodziliśmy na dwór. Raz byłam już na skraju wytrzymania i dużo lepiej dla mnie i dla nich było wyjść, ale zostaliśmy w klasie. Później widząc np. 5 minusów na tablicy, już sami się pilnowali i uciszali. 
  • Trudna była dla mnie wielozadaniowość, bo gdy do klasy wchodziło kilkunastu dzieci i wszyscy czegoś ode mnie chcieli, musiałam się bardzo skupić. Teraz znów wyobraź sobie jak w tym samym czasie: Jedno dziecko krzyczy, że drugie ją bije. Trzecie przychodzi na skargę, że ktoś mu wylał Kubusia na plecak. Czwarte, piąte i szóste skaczą po krzesłach, bo "podłoga to lawa", a siódme pyta, czy mogłabyś mu zawiązać sznurówkę. Ósme korzystając z okazji, że jesteś zajęta, postanawia rzucać piłką w klasie i strąca kwiat. Tak wyglądał KAŻDY mój dzień. Nie ma w tym ani krzty przesady, nie mam takich skłonności.
  • Nie mam zdolności manualnych. Zanim zadałam im jakąś pracę plastyczną albo wymyśliłam grę, musiałam się upewnić, że sama umiem to zrobić. Po 7 albo 8 zmarnowanej kartce służącej mi do nauki robienia śnieżynki stwierdziłam, że mam to gdzieś. Następnego dnia w mojej klasie chłopiec sam robił śnieżynki i uczył tego innych. Problem rozwiązany.
  • Ciężko było mi utrzymać spokój i dyscyplinę. Byłam ich 4 wychowawczynią na świetlicy w ciągu 4 miesięcy, co na pewno nie poprawiało sytuacji. Starałam się, jak mogłam i czasami się udawało, ale naprawdę ciężko zapanować nad taką ilością energicznych dzieciaków. Dwie klasy nie przepadały za sobą, ale były również wewnątrz klasowe konflikty, które trzeba było rozwiązywać. Nie chciałam zostawiać dzieci bez rozwiązania problemu, ale nie zawsze udawało mi się doprowadzić sprawę do końca, bo w międzyczasie podłoga to lawa, proszę pani, a Zuzia nie chce się ze mną bawić, czy mogę iść do toalety... Wystarczyło się na chwilę skupić na czymś innym, a pożar wybuchał w innej części sali.
  • Chłopcy z problemami emocjonalnymi, którzy potrafili rzucić ławką i krzyczeć, że wszystkich pozabijają, jeśli nie przestaną się z nich śmiać. W drugim tygodniu mojej pracy w szkole, wychowawczyni jednego nie radziła sobie z nim i takiego zdenerwowanego wysłała go do mnie. Bardzo odpowiedzialne, prawda? Udało mi się opanować jego złość i pomóc, ale jeszcze nieraz dał mi popalić. Za to na koniec roku był jedynym dzieckiem z tych dwóch klas, które dało kwiatka i przyszło się pożegnać.
  • Przekleństwa, niechęć do wykonywania prac. Rozumiem przeklinanie, ale raz droczyłam się z dwójką dzieci, na co trzeci przyszedł i mówi: "dobra, spierdalamy stąd" XD Raczej przeklina się tak, żeby dorośli nie słyszeli, ale co ja tam wiem. Zrobiłam z nimi jakieś 10 prac plastycznych, używając nieraz argumentu: "Słuchajcie, zazwyczaj nie robimy prac. Jak wy mnie o coś prosicie, to nieraz idę Wam na rękę. Narysujcie ładnie, bo muszę to zawiesić na gazetce, a później pójdziecie się bawić." Kiwali wtedy głowami i mówili: "No w sumie tak, pani nas nie zmusza do robienia tego zazwyczaj. Ok, narysuję".


Relacje ze współpracowniczkami

   Nie mówiłam o sobie za dużo, ale zawsze podpytywałam jak rozwiązywać problemy albo mówiłam, że coś zrobiłam czy coś powiedziałam i czy to jest w porządku. Na początku były bardzo pomocne, ale później już odpowiadały mi z łaską albo mówiły "nie wiem". Z jednej strony były miłe, ale - matko! - jak one plotkowały. O każdym, w każdy sposób. O ile ja nie mam nic przeciwko plotkom, tak naprawdę tutaj było tego ZA DUŻO. O innych nauczycielach, o rodzicach, o dzieciach (chociaż dzieci można jeszcze podpiąć pod dzielenie się swoim doświadczeniem). 

   Ta kobieta, która wróciła z macierzyńskiego, ewidentnie mnie nie lubiła. Zawsze było "spoko, spoko" ale momentami, gdy o coś pytałam, było widać, jak przewraca oczami albo stara się nimi nie przewrócić. Nie mogłam wyjść do toalety bez poproszenia którejś z dziewczyn o przyjście na moment na zastępstwo. Jako że do dyspozycji miałam głównie tą, czasami czekałam po pół godziny, aż przyjdzie, żeby móc wyjść do łazienki. Na początku też nie było problemu, żeby ktoś przyszedł na chwilę do dzieci, żebym mogła wyjść na obiad i mieć chociaż chwilę przerwy i ciszy na 4h pracy w tej wrzawie. Potem już było "no, przyjdę na chwilę, ale weź sobie na wynos, to zjesz tutaj". W maju można już było wypuszczać dzieci na długą przerwę, więc mogłam sobie iść do toalety i zjeść coś bez proszenia kogokolwiek, ale raz miałam sytuację, że nie miałam nic do jedzenia i musiałam poprosić mamę ucznia, żeby przyniosła mi jedzenie ze stołówki i uratowała mnie tego dnia.

   Nie wspierały mnie, pomimo wielu próśb, by ktoś przychodził do mnie w środy, gdy miałam największy chaos. Obie klasy kończyły o tej samej porze. Tak jak wspomniałam, w każdej klasie były po dwie nauczycielki, a ja byłam z tym wszystkim sama. Raz usłyszałam od kierowiczki "nie chcę cię martwić, Magda, ale 30 dzieci to nie jest jakaś duża liczba". Nie mogę zareagować na to inaczej niż "XDDD".

   Często ustalały coś beze mnie i o wszystkim dowiadywałam się ostatnia. Teoretycznie byłam pytana o własne pomysły, ale rzadko były brane pod uwagę, gdy już ktoś miał wizję. Na zakończenie mojej pracy nie dostałam od nich nawet czekolady. Nie pożegnały mnie w żaden sposób, nie podziękowały za współpracę. Ja to zrobiłam, bo ktoś musiał mieć klasę... ;) 


Co mi się podobało w pracy w świetlicy?

  • Podobało mi się, że umiałam zazwyczaj dotrzeć do każdego. Mimo moich metod, które były zlepkiem posiadania rodzeństwa, praktykami w przedszkolu, pracą z trudną młodzieżą, dochodziliśmy do porozumienia i wiele razy dobrze się bawiliśmy. Te dzieciaki nie były głupie, bardzo dużo rozumiały. Traktowałam je trochę jak młodsze rodzeństwo/wkurzające dzieci sąsiadów. Tak naprawdę dogadywałam się z nimi, gdy byli w dużo mniejszych grupach. Puszczałam im ulubione piosenki, rozmawialiśmy sobie o różnych rzeczach, oglądaliśmy bajki. Bywało miło. 
  • Rodzice byli mega w porządku. Jak coś im zgłaszałam, nie robili afer, tylko dziękowali i rozmawiali z młodymi. Było widać po zachowaniu dzieci i rodzice przychodzili czasem zaktualizować czy po rozmowie lepiej się zachowują. Jedna mama jak widziała, że idę w jej stronę, to już patrzyła ze strachem, hahaha. Nie chodziłam zgłaszać tylko złych zachowań. Niejednokrotnie chwaliłam i mówiłam samym rodzicom czy rodzicom przy dzieciach albo samym dzieciom o ich dobrych uczynkach i zachowaniu. No ale wiadomo - większą wartość dla dziecka ma pochwalenie go przy rodzicu, żeby rodzic też wiedział, że ma taką grzeczną latorośl.
  • Podobały mi się żarty z dziećmi i to, że potrafiły wyrażać swoje zdanie oraz poglądy (no ale umówmy się, to były poglądy rodziców, a nie ich). Tylko jedna dziewczyna na 40 zapisanych osób w ogóle się nie odzywała, pomimo moich prób. Pozostali gadali jak najęci. 
  • Lubiłam być przydatna. Kiedy otworzyłam im chupa-chupsa, bo nie mogli albo zapięłam buta, którego zamek się rozwalił, czułam się jak superbohaterka. Gdy pytali mnie o coś, a ja znałam odpowiedź i tłumaczyłam im, skąd to się wzięło, jak funkcjonuje, słuchali z zainteresowaniem i drążyli dalej albo wtrącali własne, niebanalne przemyślenia. Cieszyły mnie rysunki, które dla mnie robili, pisząc koślawymi literkami "kochamy panią Magdę" albo "jest pani najleprza!" i przychodzili się przytulić. Lubiłam, gdy mówili, że jestem ich ulubioną panią. Wiem, że mówili tak też dwóm innym nauczycielkom, no ale wciąż to było miłe, hahaha. Cieszyłam się, gdy pokazywałam im jak coś zrobić, a oni to robili albo jak zapamiętałam jakiś fakt, np. imię świnki morskiej. Gdy pytałam, czy przed wyjściem z domu Suzi została nakarmiona, ich twarze rozświetlał uśmiech "wow, pani pamięta, jestem ważna".


Podsumowanie

   Była to wymagająca praca, a niestety same uśmiechy i przytulenia nie są w stanie wynagrodzić mi tych chwil grozy, które przeżyłam. Zakończyłam pracę nauczycielki i nie chciałabym nigdy więcej musieć pracować w szkole. Dołożę wszelkich starań, by tak się stało. To za duża odpowiedzialność, a za niska płaca. Codziennie dojeżdżałam godzinę w jedną stronę, chodziłam po dworcu i okolicy, bo inaczej musiałabym siedzieć dłużej w pracy. Pociągi słabo zgrywały mi się z pracą. Niektórzy mnie podziwiają, inni potępiają moje podejście do dzieci (opisywałam niektóre sytuacje na instagramie), ale łatwo się ocenia, nie znając sytuacji. Nie mam sobie nic do zarzucenia, starałam się wykonywać pracę najlepiej, jak umiałam - zgodnie z moją wiedzą, umiejętnościami i chęciami. Może pod koniec już brakowało mi cierpliwości i dwa razy hamowałam łzy, ale i tak nieźle, że nie rozpłakałam się nigdy wcześniej. Za to wychodząc w piątek ze szkoły i kończąc ten etap, już nie hamowałam łez. To były łzy radości i ulgi.

Mieliście okazję pracować kiedyś w szkole? Co myślicie o takiej pracy? Pogadajmy.

Komentarze

  1. Ojej, ja bym się chyba nie nadawała do takiej pracy. Nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ogólnie praca z dziećmi to duże wyzwanie. Tyle, że praca w świetlicy jest na pewno mniej doceniana przez otoczenie. Nauczyciele dostają kwiatka na koniec roku, a o paniach z świetlicy często nikt nie pamięta. Wiem z obserwacji ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Praca z dziećmi jest ogromnym wyzwaniem. Rodzice traktują nauczycielki jak "ciocie" i opiekunki.

      Usuń
  3. Podziwiam, że wgl podjęłaś się takiej pracy, ja chyba bym nie potrafiła. Nie mam cierpliowści, podejścia do dzieci i pomysłów co z nimi zrobić. Wiem, że człowiek jest w stanie się wszystkiego nauczyć, ale wiem tez, że jeśli nie czuje do czegoś powołania, to tylko się męczy. A co do nauczycielek to, zdawałam sobie sprawę, że plotkują, ale nie spodziewałam się, że to aż tak toksyczne środowisko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też siebie podziwiam. Spróbowałam i wiem jedno - nigdy więcej. Może ja tak trafiłam akurat. :)

      Usuń
  4. Zawsze wiedziałam, że nie nadawałabym się do pracy z dziećmi. Właśnie ten hałas jak sk*** skutecznie by mnie zniechęcił już pierwszego dnia. Mimo wszystko brawo za wytrwałość i fajnie, że potrafisz widzieć też pozytywy.
    Tak jak mówisz same przytulaski tego nie wynagrodzą. Ja pracuję z osobami starszymi, w takiej jakby właśnie świetlicy z ośmioma podopiecznymi. Jedna babcia potrafiła tak mi wejść za skórę, że musiałam wyjść, żeby jej czegoś nie zrobić, haha!
    Teraz pracuję na innym stanowisku, pomagam jej m.in. wziąć prysznic, ubrać się czy uczesać włosy. Przez ten czas pokazała, jak bardzo jest mi wdzięczna i na szczęście nasza relacja się poprawiła, co bardzo mnie cieszy :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko było mi widzieć pozytywy z załamaniem nerwowym. Udało mi się dopiero, gdy trochę ochłonęłam. Starsi ludzie też potrafią dać popalić. Cieszę się, że już jest ok!

      Usuń
    2. Często dopiero po jakimś czasie potrafimy spojrzeć na różne wydarzenia z innej perspektywy

      Usuń

Prześlij komentarz

Cześć! Bardzo Ci dziękuję za czytanie mojego bloga i wszystkie komentarze. Zawsze staram się odwdzięczyć. Miłego dnia!

instagram